5. Czarna ceremonia, ROBERTS NORA (ROBB JD), IN DEATH -- OBLICZA ŚMIERCI

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
J.D. ROBB
CZARNA CEREMONIA
1
Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve
znała jej brzmienie, zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność.
Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe oczy tego bez-
względnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wa-
hania, by uderzyć i zwyciężyć.
Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała
jej ze spokojem, nie akceptowała.
Tym razem odszedł ktoś bliski.
Frank Wojinski był dobrym policjantem, choć zdaniem nie-
których zbyt pracowitym. Pamiętała go jako miłego człowieka, który
nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i żmudną papierkową
robotę i na to, że mimo iż był już po sześćdziesiątce, nadal
pozostawał w stopniu sierżanta.
Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług
popularnych w trzecim tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz,
leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał śpiącego mnicha z
odległych czasów.
Zresztą urodził się w końcu tysiąclecia. Pamiętał wojny
miejskie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi koledzy. O
wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i wnuków.
Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość
do sojowych parówek.
Ten człowiek, dla którego wiele znaczyła rodzina, zapewne był
gorzko opłakiwany przez bliskich. Wszyscy, którzy go znali, kochali
go.
Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak
się wydawało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić.
- Cholera jasna!
Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią
mężczyzny.
- Przepraszam, Feeney. Popatrzył na nią zgnębiony.
- Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we
własnym fotelu, oglądając telewizję! Tak po prostu wysiadło mu
serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał umierać.
- Wiem. - Objęła kolegę i odciągnęła od trumny.
- Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł -
ciągnął zbolałym i drżącym głosem. - Na Franka zawsze można było
liczyć.
- Wiem - powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia. Feeney
był zawsze opanowany i silny. Jego przygnębienie trochę ją
przerażało. Przeszli przez pokój, przedzierając się między krewnymi
zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a
raczej jej namiastkę. Tam gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve
napełniła kubek i podała go Feeneyowi.
- Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej
śmierci - westchnął ciężko. Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył
głębokiego wzruszenia. - Nie rozmawiałem z Sally, to ponad moje
siły. Jest z nią moja żona.
- Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji.
- Chyba dla uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż
nie zamierzała jej wypić. - Zaskoczył nas wszystkich. Nie
wiedziałam, że miał kłopoty z sercem.
- Nikt o tym nie wiedział - odparł cicho. - Nikt.
Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała
dokoła bezsilność, sama też czuła się bezradna wobec
przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie
na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego, co innego,
gdy śmierć nastąpi z przyczyn naturalnych.
Urzędnik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny
garnitur, o twarzy bladej niczym twarze jego klientów, badawczo
lustrując salę, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z trudem wysłuchała
pustych frazesów.
- Podejdźmy do rodziny. - Feeney skinął głową.
- Frank cię lubił, Dallas. „Ten dzieciak jest twardy i potrafi
myśleć”, mówił. Uważał, że można na tobie polegać.
Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przy-
gnębienie.
- Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie.
Popatrzył na nią uważniej. Była wysoka i szczupła. Jej
interesującą wyraźnie zarysowaną twarz wyróżniał mały dołeczek w
podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz.
Tylko krótko obcięte złocisto kasztanowe włosy domagały się
nożyczek fryzjera.
- Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy
przywitać się z Sally i dzieciakami.
Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały
ściany wyłożone ciemną boazerią ciężkie czerwone zasłony i
duszący zapach kwiatów.
Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą
kwiaty i czerwień. Skąd taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją
kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy nadejdzie jej czas,
wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami,
których woń kojarzy się ze zgnilizną.
Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę
grupkę, zrozumiała, że ceremonia przeznaczona jest dla żywych.
- Ryan... - Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a
następnie podsunęła mu policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i
zastygła w tej pozycji na krótką chwilę.
Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve
uosobieniem delikatności. A przecież musiała mieć nerwy ze stali,
jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża policjanta. Na jej
szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym
sygnetem Franka.
Następny obrządek, następny symbol, podsumowała w duchu
Eve.
- Dobrze, że jesteś - cicho powiedziała Sally.
- Będzie go nam brakowało - odparł Feeney, niezręcznie
poklepując ją po ramieniu. Dławił go smutek. - Wiesz, że jeśli tylko
czegoś ci zabraknie...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • styleman.xlx.pl