38 Pan Samochodzik i Przemytnicy, Pan Samochodzik

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
PROŚBA PRZYJACIELA • PANNA TATALKIEWICZIUMOWA--
ZLECENIE • WYJEŻDŻAM NAD BIEBRZĘ • MROŻĄCY
KREW W ŻYŁACH EPIZOD • COCO CHANEL I MUPPETY •
MALARSTWO ABSTRAKCYJNE, CZYLI POTYCZKA SŁOW-
NA • PORZĄDKI • INCYDENT POD SKLEPEM • KTO MNIE
PORATOWAŁ KOLACJĄ • IZABELA MEDYCEJSKA • KOLA-
CJA Z MUPPETAMI • KIEROWCA CZARNEGO MERCEDESA
Czy życie może składać się z samych przypadków?
Z pewnością nie tylko one stanowią o treści naszego życia, niemniej
jednak odgrywają wielką rolę. Raz nas mile zaskakują, innym razem
wpędzają w tarapaty. Zawsze jednak wprowadzają do naszego życia ele-
ment zmienności i ożywienia. Może być i tak, że jakaś historia rozpoczyna
się od dwóch niecodziennych zbiegów okoliczności, tak nieprawdo-
podobnie ze sobą „sprzężonych", iż wydaje nam się niemożliwe, aby
mogły zaistnieć obok siebie. Mogą one uruchomić nawet lawinę mniej-
szych przypadków zdolnych wykreować jakąś niezwykłą, niemożliwą
zdawałoby się historię. Właśnie tego lata miałem przekonać się, ze nigdy
nie można powiedzieć, że „ta" czy „inna" przygoda jest niemożliwa.
Pod koniec czerwca na moim biurku w Departamencie Ochrony Zabyt-
ków Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie wylądował telegram od
przyjaciela muzyka, który dawno temu sprzedał swoje małe mieszkanie na
Woli i za uzyskane pieniądze kupił niewielką posiadłość za Łomżą, usytuo-
waną w okolicach ujścia rzeki Biebrzy do Narwi w miejscowości S.. Tam
postawił drewniany domek, zagospodarował teren, zadomowił kilka zwie-
rząt i na dobre osiedlił się w tych stronach, zapominając na zawsze o kajeci-
ku nutowym i fortepianie. Jak się wyraził mój przyjaciel, niegdyś wybitny
kompozytor Leonard Z., śpiew ptaków i kojący wpływ natury wyparły na
dobre z jego życia — nieodłączny niegdyś fortepian i zeszyt nutowy.
Gościłem u niego dwa razy i te pobyty wspominałem z wielką no-
stalgią.
Ów telegram wiązał się z wysłanym tydzień wcześniej listem zawie-
rającym propozycją przyjazdu do S. i zaopiekowania się dobytkiem Leo
przez dwa tygodnie. Tak się bowiem złożyło, że przyjaciel miał lada dzień
wyjechać za ocean, gdzie nowojorska Akademia Muzyczna uhonoro-
wała go prestiżową nagrodą i zorganizowała kilka oficjalnych spotkań
z Polonią i młodzieżą uniwersytecką. Cóz z tego, skoro nie mogłem rzu-
cić pracy i pojechać nad Biebrzę. Nie mogłem, wszak Paweł bawił na
Mazurach pod żaglem, a ja z Moniką miałem mnóstwo papierkowej pra-
cy. W takich chwilach myślałem nawet o zatrudnieniu nowego pracow-
nika. I chociaż list kusił perspektywą spędzenia dwóch tygodni na odlu-
dziu, z żalem musiałem zrezygnować z zaproszenia.
Mie będzie mnie pół lipca, Tomaszu — pisał przyjaciel w liście sprzed
tygodnia. — Przyjedź zatem do S. pod koniec czerwca i czuj się jak
u siebie w domu. Jeślibyś mnie już nie zastał, klucz i wszelkie instrukcje
znajdziesz u sąsiada, pana Gapińskiego. Wiem, że kochasz naturę i nade
wszystko spokój. Tutaj odpoczniesz od zgiełku wielkiego miasta i jego
trującego powietrza. A ja, niestety, muszę odwiedzić Nowy Jork i zainka-
sować trochę grosza. Moja siostrzenica Halina (jedyna osoba z rodziny,
z którą utrzymuję kontakt) nie może mi pomóc. Zachorował właśnie jej
wnuk. Tylko Ty mi zostałeś! Ale jak wrócę, to razem wybierzemy się na
podglądanie ptaszków albo powędkujemy. Łódka jest cały czas sprawna.
Niech żyje natura! Nie odmawiaj staremu piernikowi! Aha, przejrzyj mój
kajet znajdujący się w szafce. Dla twojego bezpieczeństwa. Leo.
Właśnie miałem odpisać przyjacielowi, gdy dwudziestego ósmego
czerwca dostałem od niego telegram:
Kochany Tomaszu. Tragedia. Przyjedź natychmiast. Muszę być w NJ
wcześniej. Pozdrawiam. L.
Oto cały mój przyjaciel! Ekscentryczny brodacz, nie liczący się zu-
pełnie z realiami świata i z naszymi, mieszczuchów, problemami. Był
przy tym człowiekiem iskrzącym pomysłami, żywiołowym i bardzo
otwartym. Lubiłem go, ale jego prośba wydała mi się nieco zwariowana.
I jeszcze ten pośpiech, jakbym zarządzał prywatną firmą i mógł w każdej
chwili opuścić biuro. Nie byłem tez do wyjazdu nad Biebrzę przygoto-
wany i nic nie znaczyła pokusa wakacji na łonie natury wobec obowiąz-
ków w ministerstwie.
I pewnie byłbym zmuszony mu z przykrością odmówić, gdyby nie
to, że tego samego dnia w naszym departamencie panna Monika, nasza
sekretarka, oznajmiła przez uchylone drzwi mojego gabinetu:
—Panie Tomaszu, przyszła pani w sprawie pracy.
—Jakiej pracy? — wyraziłem zdumienie.

Mówi, że pisała do pana kilka razy, a raz nawet zadzwoniła —
wyjaśniła sekretarka. — Twierdzi, że kazał jej pan przyjść.
Rzeczywiście, zdarzały się takie telefony i niejednokrotnie musia-
łem kategorycznie odmawiać. Ministerstwo nie miało bowiem pieniędzy
na nowy etat, chociaż, tak między nami, nowy pracownik bardzo by się
przydał.
—Nie przypominam sobie tej osoby — mruknąłem.

DominikaTatalkiewicz! — wykrzyknęła młoda dziewczyna wtar-
gnąwszy niespodziewanie do gabinetu obok zdezorientowanej Moniki.
— Nie przypomina pan sobie?
Dziewczyna była w wieku mojego młodego kolegi Pawła, średniego
wzrostu, ładna, z czupryną niesfornych blond włosów, a ubierała się no-
wocześnie, to jest miała na sobie jakieś wąskie spodnie rozszerzające
się przy nogawkach, tak zwane „dzwony", i kusąbluzeczkę. Nie powiem,
wyglądała nowocześnie i raczej przyzwoicie, ale, Bóg mi świadkiem,
nie mogłem skojarzyć jej osoby z żadnym konkretnym telefonem ani
podaniem. I jeszcze jedno, nosiła nazwisko znanej w polskiej kulturze
osoby, ale pewnie był to zwykły zbieg okoliczności.

Nie znam pani — odezwałem się wreszcie i wstałem od biurka
poprawiwszy na nosie okulary. — Chciała pani u nas pracować?
—Tak, proszę pana, gdyż skończyłam historię sztuki. Co za czasy, że
absolwenci naszego wydziału nie mogą znaleźć pracy w swoim zawodzie.

Zawsze tak było — tłumaczyłem się. — Ani jeden mój kolega ze
studiów nie pracuje w swoim zawodzie.

No właśnie. Sam pan widzi, że to katastrofa — ożywiła się. —
Wysłałam do państwa podanie pod koniec ubiegłego roku, a potem je
szcze dwa razy ofertę. Bez odzewu. Dzwoniłam w kwietniu i powiedział
pan, żebym przyszła pod koniec czerwca, bo wtedy macie mniej pracy
papierkowej.
—Kiedy właśnie teraz mamy jej najwięcej —jęczałem w tonie protestu.

Czyli dobrze się stało, że przyszłam, prawda? — ucieszyła się. —
Chociaż swoją drogą chciałabym zajmować się czymś atrakcyjniejszym
niż przewalanie stosów papierów.
W tym czasie Monika znalazła gdzieś podanie panny Tatalkiewicz
i położyła dyskretnie na moim biurku.

Panie dyrektorze — mówiła dalej dziewczyna, gdy j a zerkałem na
tę kartkę papieru — czy serce się panu nie kraje, kiedy widzi pan mło
dych ludzi po studiach bez pracy? Totalna katastrofa! Demoralizacja.

A tak, i owszem — kiwałem głową i czytałem jej podanie. — Ale
my nie mamy wolnego etatu. Napisała pani, że pochodzi z zamożnej ro
dziny, a zatem z głodu pani nie zginie...

To dyskryminacja! — zaprotestowała demonstrując swój tupet
zbyt obcesowo. — I to jest powód, dla którego mam nie pracować? Tyl
ko dlatego, że mój tata jest znanym literatem? Panie dyrektorze, ja jestem
samodzielna. Ja nawet ojca nie widuję, bo on ciągle zamyka się w swoim
gabinecie, do którego nikt nie ma wstępu. Poza tym mam własną kawa-
lerkę w centrum i nie muszę dużo zarabiać. Ja mogę nawet i pół roku
przepracować za darmo!

Za darmo? — odjęło mi mowę. — Nie powiem, propozycja jest
kusząca, ale doprawdy nie mogę pani pomóc. W ministerstwie nie przyj
mują do pracy za darmo.
— To koszmar — dziewczyna jęknęła. — Katastrofa.
I opadła załamana na fotel.

Z pewnością znajdzie pani pracę gdzie indziej. Warszawa jest
duża.

Pan żartuje? — popatrzyła na mnie kpiąco. — Gdzie znajdę pra
cę? Chcę pracować w zawodzie i tak jak pan rozwiązywać zagadki
histo
ryczne!
—A skąd pani wie, czym my się tutaj zajmujemy? — zdziwiłem się.

W prasie o panu pisali — wyjaśniła zaraz. — I to niejednokrotnie.
Na swoi sposób jest pan popularny w pewnych kręgach.
Tak, panna Dominika Tatalkiewicz była przebojowa az do bólu. Po-
chodziła z rodziny znanego literata, a zatem nie była to osoba zahukana,
o nadzwyczajnej skromności. Lubiła zdaje się nazywać rzeczy po imieniu,
ale była przy tym, co udowodniła przed chwilą, osobą zaradną i rozsądną.
Nie liczyła na pomoc bogatych rodziców, nic z tych rzeczy, a sama chciała
dojść do czegoś w życiu. Zamiast rozbijać się luksusowymi samochodami
po mieście, uczęszczać do dyskotek i salonów mody, ona pragnęła zostać
pracownikiem naszej szacownej instytucji. Taka postawa mi zaimpono-
wała, ale pomóc dziewczynie nie mogłem. Minister zredukował ostatnio
liczbę pracowników i zapowiedział dalsze zwolnienia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • styleman.xlx.pl