51 Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński-A.Niemirski, Pan Samochodzik

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ARKADIUSZ NIEMIRSKI
Pan Samochodzik i…
KrzyŜ lotaryński
OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
CZY NAZWISKA SĄ ZWIERCIADŁEM DUSZY? • PRZEDSTAWIAM MOICH
ZNAJOMYCH • NARZEKAM NA PARYś, CZYLI DROCZĘ SIĘ • NA PARYSKIM
BRUKU • KILKA SŁÓW O NORWIDZIE • PIĘKNA DZIEWCZYNA • ZŁODZIEJ
NIEBIESKIEJ TECZKI • ZEZNAJĘ NA POLICJI • NA DWORCU NORD • MOJA
SŁABOŚĆ DO SPÓDNICZEK • DZIENNIKARZ VIDAC
I BOGINI NA PERONIE • TELEFON OD SAINT-GERMAINA
Siedzieliśmy w trójkę pod parasolem w paryskiej kafejce w pobliŜu bulwaru Saint-
Germain. Były początek lipca i przedpołudniowy hałas ulicy nieco psuł subtelny smak
wybornej kawy i francuskich rogalików. Obok mnie siedziała niewiasta w wieku czterdziestu
trzech lat, panna Alina Szczurzycka z mojego ministerstwa, magister polonistyki, niebrzydka
szatynka z duŜym kokiem jakby przylepionym do tyłu głowy, typ okularnicy, niewiasta o
niezbyt subtelnej osobowości. Jej nazwisko idealnie współgrało z niektórymi cechami jej
charakteru. Była wścibska, złośliwa i duŜo mówiła.
Czasami nazwiska bezbłędnie informują nas o wnętrzu ich właścicieli, są nieomylnym
drogowskazem ludzkiego charakteru, jakby były zwierciadłem duszy. Niemniej jednak
czasami bywa zupełnie odwrotnie. Weźmy takiego doktora Kwiatkowskiego. Mój kolega
siedzący po mojej lewej ręce nie miał z subtelnością kwiatów nic wspólnego, a jeśli miałbym
pokusić się o jakieś porównanie, to nasuwa mi się tylko jedno - kawałek wołowiny. Był
osobnikiem otyłym, z przerzedzonymi włosami niewiadomego koloru i ze źle dobranymi
oprawkami okularów zdobiących jego mały nos. Sapał nawet wtedy, kiedy odpoczywał. Lubił
krzyŜówki. Z pozoru był spokojny, ale wiedziałem, Ŝe niekiedy mocno się denerwował.
Pięćdziesięcioletni Zbigniew Kwiatkowski - pracownik Instytutu Literatury - był oficjalnym
sekretarzem naszej skromnej delegacji naukowej wysłanej do ParyŜa w związku z
odnalezieniem zaginionych dokumentów naleŜących do naszego wielkiego artysty doby
romantyzmu - Cypriana Kamila Norwida.
W zasadzie okrycia dokonano kilka miesięcy temu, ale oficjalny epilog tej
sensacyjnej, choć niezbyt nagłośnionej przez francuskie media sprawy, nastąpił w pierwszych
dniach lipca. Pojechałem tam razem z pięcioosobową ekipą reprezentującą „kulturę naszego
kraju”. Tak wyraziła się o nas szefowa mojego resortu - Ministerstwa Kultury i Sztuki. Trzeba
Wam bowiem wiedzieć, Ŝe byłem dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytków w tym
ministerstwie i od lat zajmowałem się zagadkami historycznymi i poszukiwaniem skarbów
narodowej kultury, które to zajęcia więcej miały wspólnego z zawodem detektywa niŜ z
biurową robotą. Nie lubiłem urzędniczej nasiadówki, wyjazdów o charakterze oficjalnym,
rautów i zebrań. Byłem samotnikiem i kochałem przygodę - przyroda i zabytki były moją
pasją. Jednak w obliczu tak waŜnego dla polskiej kultury odkrycia, nie mogłem odmówić
prestiŜowego wyjazdu do stolicy Francji. Mój krótki pobyt w ParyŜu właśnie się kończył.
Opuściliśmy nasz hotel i w oczekiwaniu na pociąg wybraliśmy się w trójkę na ostatnią
przechadzkę po tym niezwykłym mieście. Pozostali członkowie naszej ekipy, „młodzieŜ” jak
ich nazywaliśmy, to jest Mirabela i Wiktor, udali się do pobliskiego muzeum Rodina i
stamtąd mieli pójść na zakupy. Umówiliśmy się na dworcu kolejowym Nord około piętnastej.
ParyŜ wydał mi się inny od tego, jaki ostatni raz widziałem
1
. Kiedy to było?
Dwadzieścia lat temu? A moŜe więcej! Zmienił się w sensie dla mnie negatywnym. Za duŜo
było w nim smrodliwych pojazdów, odpadów cywilizacji, zgiełku współczesności, zaś natłok
turystów - okupujących kaŜdy kąt ParyŜa - nie zachęcał do spokojnych i długich spacerów.
Na szczęście wciąŜ moŜna było tutaj znaleźć zakątki szczycące się niepowtarzalnym
klimatem i architekturą. Perełki. Do nich naleŜały teŜ tereny nieśmiertelnych Montmartre i
Monparnasse, a przede wszystkim Luwr, Wersal i wiele muzeów oraz galerii. Poprzedniego
wieczora wchłonął mnie Montmartre. Gdy potem w nocy samotnie spacerowałem jego
stromymi uliczkami pnącymi się subtelnie po wapiennym wzgórzu, w mojej duszy zagrał na
cienkiej strunie nostalgii niewidzialny skrzypek.
Ale wróćmy moŜe na bulwar Saint-Germain. Magister Szczurzycka zamówiła jakiś
likier.
- ParyŜ to jest dopiero miasto! - gadała zauroczona tym miejscem i nie mogłem się jej
dziwić. - Nie to co Warszawa! Prawda, panie doktorze?
- No tak - sapał Kowalski. - AleŜ naturalnie. ParyŜ to ParyŜ, nie ma co. Stolica
kulturalna Europy. Luwr, Wersal...
- I korki samochodowe - wpadłem w ironiczny ton, ale bardziej czyniłem tak na złość
Szczurzyckiej. - I potworna droŜyzna. I ci japońscy turyści.
- Pan to zawsze narzeka - prychnęła na mnie Szczurzycka. - Jest pan malkontentem.
Czego pan chce od ParyŜa?
- Po prostu kiedyś podobał mi się bardziej.
- MoŜe dlatego, Ŝe był pan młodszy - zauwaŜył doktor. - No i kiedyś wszędzie było
1
Pan Tomasz wspomina przygody opisane w tomie Fantomas
spokojniej.
Miał rację. Samochody i motory wciąŜ tutaj trąbiły jak najęte, z kaŜdym rokiem
przybywało ich na pęczki, a uliczki pozostały te same. Nie moŜna było ParyŜowi odmówić
pewnego kolorytu i specyficznego zapachu, który rozsiewał się wraz z nim nad Sekwaną. O
nie! Nie sposób było przejść obojętnie obok zabytkowych kamienic, wytwornych restauracji i
hoteli, zignorować urocze zaułki z zachęcającymi sklepikami, ale to nie był juŜ ten mój
dawny ParyŜ.
Dosłownie siedzieliśmy na paryskim bruku, a konkretnie na szarych płytach, którymi
wyłoŜono placyk na rogu ulic. Było tutaj wytwornie, by nie napisać - luksusowo. Kiedyś
przychodził tutaj ponoć sam Hemingway i wiele znakomitości światowej literatury oraz
nauki. Popijałem kawę i spojrzeniem taksowałem strzelistą wieŜę dawnego opactwa,
najstarszego kościoła w ParyŜu: Saint-Germain-des-Pres.
W zasadzie nie mogłem narzekać, jednak osoba magister Szczurzyckiej od początku
naszej wizyty w ParyŜu działała na mnie jak czerwona płachta na byka. Są takie osoby, które
z niewiadomych dla nas powodów, wpędzają nas w irytację albo zdenerwowanie - swoim
sposobem mówienia, gestami czy wręcz wyglądem. I właśnie magister Szczurzycka, osoba
bardzo dobrze znająca twórczość Norwida, autorka kilku waŜnych prac o poecie, tak na mnie
działała. I nic nie mogłem na to poradzić.
- Warszawa jest wprawdzie szara, ale przynajmniej nie moŜna się zgubić -
oświadczyłem na koniec. - ParyŜ mnie przerasta. Jest wielki. Oczywiście, zazdroszczę im
architektury i chętnie zamieniłbym się z Francuzami... Luwr za Pałac Kultury i Nauki.
Szczurzycka lekcewaŜąco machnęła ręką na moje słowa i zaczęła zagadywać
Kwiatkowskiego, szczebiocząc przy tym niemiłosiernie. W związku z tym otworzyłem
niebieską teczkę z dokumentami dotyczącymi sprawy Norwida i udawałem, Ŝe przeglądam jej
zawartość.
- Ciekawe, co dzisiaj dadzą na obiad? - zgadywała kobieta. - Oby nie Ŝabie udka!
- śaba jest mała - oŜywił się doktor. - Jak tu się taką najeść? Co innego sztuka mięsa,
ha, ha.
- Ha, ha - wtórowała mu Szczurzycka. - Jak pan coś powie, to boki zrywać.
Przepyszny dowcip.
I tak sobie gadali, popijając juŜ to likier, juŜ to kawę, a ja w tym czasie cofnąłem się
do naszej wizyty w podparyskiej dzielnicy Ivry, w której nasz wielki poeta dokończył marnie
swojego Ŝywota.
Norwid spędził ostatnie lata w Zakładzie Świętego Kazimierza na przedmieściach
ParyŜa w Ivry na ulicy Chevaleret. Był to w zasadzie przytułek załoŜony w 1846 roku z
fundacji księŜnej Anny Czartoryskiej. Otwarto go juŜ w 1851 roku jako dom dla polskich
sierot i starców, początkowo głównie dla wojskowych weteranów. Mieszkali tam Józef
Zaliwski, Tomasz Olizarowski i Karol Malankiewicz. Tam właśnie trafił 56-letni Norwid w
1877 roku i był zdaje się najmłodszym z dorosłych pensjonariuszy (i w dodatku pierwszym
niewojskowym!). Zmarł tam w 1883 roku.
Zakład ów, choć połoŜony u granic miasta, był oddalony o kilka godzin podróŜy od
centrum ParyŜa. DojeŜdŜało się tam pociągiem, doroŜką albo parostatkiem (dzisiaj jest w Ivry
przystanek metra). Widziałem na starych dziewiętnastowiecznych rycinach panoramę
oddalonego o kilkanaście kilometrów ParyŜa; mógł to widzieć ze swojego okna i sam Norwid
- oddalone miasto i Sekwanę łamiącą brzegi w zawiłych skrętach, zmierzającą monotonnie ku
miastu, które kiedyś znał. Rzeczywistość ostatnich lat Ŝycia Norwida nie pozwoliła mu na
choćby kilkugodzinną wizytę w ParyŜu.
Nieleniwo pies kroczy z cięŜkiego spuszczon łańcucha.
Świat coś czuje. - Opodal jest wielkie miasto ParyŜ,
Za bogaclwy goniące we dwa miliony śmiertelnych.
Tak pisał w wierszu „Do Bronisława Z.” w 1879 roku.
ParyŜa juŜ nigdy nie odwiedził, gdyŜ surowy regulamin zakładu kazał wracać do izb o
20:30, a podróŜ do ParyŜa była za długa. Co tam ParyŜ! JuŜ nigdy nie zobaczył ojczyzny!
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba
podnoszą z ziemi przez uszanowanie
dla darów Nieba, tęskno mi Panie.
W zamian słyszał codzienny gwizd lokomotywy w Ivry, bo po drugiej stronie rue
Chevaleret, za niskim murem znajdowały się tereny kolejowe, składy i remiza.
Ten mur stoi do dziś, choć dzielnica nabrała nieco nowoczesnego szlifu - wyburzono
okoliczne stare domy i wybudowano nowe, postawiono wieŜowce podobne do półek z
ksiąŜkami, będące naziemną częścią Biblioteki Narodowej. Ale podobnie jak w XIX wieku,
tak i dziś, dojdziemy pustą i głuchą ulicą Chevaleret do szarego muru Zakładu Świętego
Kazimierza ciągnącego się wzdłuŜ dochodzącej z prawej ulicy Charcot. Ponad murem
ujrzycie ogrodowe drzewa i dzwonnicę kaplicy. Nad wejściem wisi nawet tablica ku czci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • styleman.xlx.pl